O swoim życiu i powołaniu opowiada ks. Jan Brzozowski – były wizytator prowincji polskiej Kanoników Regularnych Laterańskich, a obecnie kapłan posługujący we Mstowie.
Ocalony
Urodziłem się na Wołyniu w roku 1943, w czasie gdy miała miejsce rzeź Wołyńska. Rodzicie uciekali stamtąd z obawy przed Nacjonalistami Ukraińskimi mordującymi Polaków. W czasie ucieczki miało miejsce wyjątkowe dla naszej rodziny wydarzenie. Jechaliśmy wozem zaprzęganym końmi i w pewnym momencie mama zauważyła że mnie nie ma. Zapytała ojca – Gdzie jest Janek? – rozejrzeli się, a Janka nie było. Rodzice wrócili się do domu i znaleźli mnie leżącego w beciku. Dzięki temu zamieszaniu cała nasza rodzina uszła z życiem. Okazało się, że wszyscy, którzy jechali wozami przed nami zginęli zamordowani przez Ukraińską Powstańczą Armię. Dopiero po latach dowiedziałem się o tym i był to dla mnie znak, że Bóg chciał mnie powołać do kapłaństwa.
Budzenie powołania
Dotarliśmy na mazury. Tam ukończyłem szkołę podstawową w Olszewie. Gdy miałem 13 lat urodził się najmłodszy brat Kazimierz (także kapłan). Następnie uczyłem się w liceum w Mrągowie. Zamierzałem być adwokatem. Ale z racji wysokich wymagań oraz chorób, które mi doskwierały zrezygnowałem z nauki w Mrągowie i przeszedłem do Technikum Rachunkowości Rolnej w Ełku. Mieszkałem w internacie. Tam religii uczył mnie ks. Feliks Popielewicz CRL. Spotkanie z nim wywarło na mnie duży wpływ. Muszę przyznać, że osobowość księdza może mieć duży wpływ na ucznia. Dla mnie to był niezwykły człowiek – zawsze był przygotowany, posiadał ogromną wiedzę i był jednocześnie skromny. Wtedy gdzieś w środku budziło się we mnie powołanie. Maturę zdawałem w 1964 roku. Miałem z nią sporo problemów. Mianowicie nauczyciel przygotowujący mnie był homoseksualistą i chciał wywindować innego ucznia, jego przyjaciela, moim kosztem. Zawieszono decyzję przyznania mi dyplomu, ale dwa dni później, po przyjeździe kuratora z Białegostoku ostatecznie zaliczono mi egzamin dojrzałości. Te problemy dały mi dużo do myślenia. Wsparcia szukałem w kościele na nabożeństwach majowych. Tam w głębi serca budziło się powołanie kapłańskie.
Nauczyciel
Moja siostra była wtedy nauczycielką w Szkole Podstawowej w Olszewie. Pewnego dnia postanowiła popłynąć do Stanów Zjednoczonych i tam rozpocząć nowe życie. Statek „Batory” odpływał niebawem, a rok szkolny kończył się dopiero za kilka miesięcy. Dyrektor zgodził się zwolnienie jej pod warunkiem, że znajdzie nauczyciela na zastępstwo do czasu zatrudnienia nowego. Jako, że miałem już maturę zastąpiłem siostrę na kilka tygodni. Wtedy to uczyłem w szkole swojego brata. Młodzież bardzo miło mnie przyjęła.
Cholercia, ty Janek księdzem?
Życie zakonne było dla mnie tajemnicą . Prawdę mówiąc nawet nie wiedziałem, że w Ełku pracują księża Kanonicy Regularni. W tamtych czasach jakoś tego nie eksponowano, pewnie z obawy przed represjami. Po maturze zgłosiłem się na plebanię i powiedziałem o swoich planach. Przyjął mnie wtedy ks. Droździewicz. Zdziwił się nieco… -Cholercia, ty Janek księdzem? – Tak, odpowiedziałem. Zapytał mnie wtedy z wielkim wyczuciem -Czy ty chcesz być księdzem diecezjalnym czy zakonnym? -Wtedy dopiero dowiedziałem się jaka jest różnica między klerem zakonnym a diecezjalnym. W czasach komunizmu trudno było o taką wiedzę. Na katechezę chodziliśmy tylko w niedzielę na godzinę i to ukradkiem. Ksiądz Droździewicz ostrzegł mnie, że zakonnicy mogą być intensywniej prześladowani. Mimo to życie zakonne przypadło mi do gustu. Brakowało mi jednak wiedzy o tej formie życia. Nie miałem dostępu do żadnych źródeł: książek czy folderów opowiadających o życiu zakonnym i zasadach panujących w klasztorze. W liście od ks. Magistra dowiedziałem się, że muszę przywieść siennik. Od początku byłem pozytywnie zaskoczony dobrocią i życzliwością księży. „W świecie” trzeba było bardzo pilnować swoich pieniędzy przed kradzieżą, natomiast w klasztorze niczego nie trzeba było ukrywać. Poczułem się jak w innym świecie. Uczyłem się odmawiać różaniec, brewiarz po łacinie i inne modlitwy.
Nowicjat
Rozpoczął się nowicjat. Ks. Franciszek Martuszewski był naszym magistrem. Uczył nas języka niemieckiego. Pewnego razu podczas zajęć zapytał nas: „Jak jest po niemiecku mężczyzna?”. Jakubowski wypalił „fryc!” Myśmy pospadali z krzeseł, a ks. Magister głośnym „koniec!” zakończył spotkanie. Po tygodniu razem z księdzem Leszkiem Andrzejczakiem i …. Jakubowskim otrzymaliśmy sutanny. Była to dla nas bardzo radosna chwila. Odtąd wychodząc na przechadzki byliśmy już prawdziwymi zakonnikami. Prawdę powiedziawszy najpierw musieliśmy nauczyć się chodzić w nowych strojach. Księża z uśmiechem podpowiadali kiedy je podnosić, jak podwijać itp.
Oj księżulku, księżulku, co ksiądz mówił…
Pewnego słonecznego dnia graliśmy z klerykami w siatkówkę. Nagle poczułem ból palca. Od gry zrobił mi się zastrzał. Ks. Magister zdecydował, że muszę iść z tym do szpitala Bonifratrów, nieopodal na Kazimierzu. Poszedłem tam oczywiście w sutannie, mając pod spodem koszulkę od piłki. Kiedy lekarz zobaczył palec, od razu nakazał narkozę. Po operacji obudziłem się i zobaczyłem nad sobą pielęgniarkę, naszą parafiankę. Było mi bardzo zimno i zacząłem się trząść, a ona mnie przykryła kocem. Wtem nadszedł lekarz: -Oj księżulku, księżulku, co ksiądz mówił… o jakiejś dziewczynie mówił! – Blefował oczywiście wiedząc, że nie pamiętam co działo się w narkozie. W każdym razie miło było spotkać w szpitalu przyjaźnie nastawiony personel z naszej parafii.
Jaki ja jestem Pan?
Zawsze miło będę wspominał także księdza Franciszka Grabiszewskiego. Podczas Mszy Świętej Ksiądz Franciszek głośno wypowiadał modlitwy kapłańskie przeznaczone do cichej recytacji. Np. „Obmyj mnie Panie….” Pewnego dnia przy Mszy służył ministrant Stasio – starszy człowiek z różnymi problemami. Kiedy ministrant polewał wodą ręce kapłana, ten wypowiadał „Obmyj mnie Panie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego.” Wtem Stasio spojrzał zniesmaczony na celebransa: „Księże proboszczu, proszę mi mówić Stasiu. Jaki ja jestem Pan?”
Od studiów do święceń kapłańskich
Bardzo się przejąłem mistyką św. Jana od Krzyża. Czytałem jego dzieła, pościłem. Lekarz widząc tego konsekwencje zabronił poszczenia, a właściwie nakazał jedzenie czwartego posiłku po południu ( w klasztorze były 3 posiłki dziennie). Studia obejmowały oczywiście filozofię i teologię. Po zajęciach produkowaliśmy pocztówki, które następnie sprzedawano, by podreperować klasztorny budżet w tamtych trudnych czasach. Po trzech latach złożyłem śluby w wieczyste, a w 1971 roku otrzymałem święcenia kapłańskie.
Dalsze dzieje
Po święceniach zostałem wysłany na rok do Ełku. To był piękny czas. Uczyłem w salkach katechetycznych religii. Nieraz uczniami były dzieci moich nauczycieli. Na wywiadówkach rodzice ci nie wiedzieli w jaki sposób mają się do mnie zwracać. „Jasiu” – odpowiadałem, przecież jestem waszym uczniem. Uczyłem młodzież w szkole, w której sam się uczyłem. Pamiętam dzień, w którym zaszokowałem uczniów mówiąc przezwiska niektórych nauczycieli. „Skąd ksiądz zna?” – dopytywali się. Miałem dzięki temu bardzo dobry kontakt z uczniami
Po roku w Ełku zostałem ekonomem w Krakowie. Dzięki pracy w szkole nie zerwałem kontaktu z dziećmi i młodzieżą. Po kilku latach zostałem proboszczem w podkrakowskim Kamieniu. Tam poza duszpasterstwem zająłem się remontem zaniedbanej plebanii. Pracowałem tam w dobrej atmosferze przez 9 lat. W 1988r. wybrano mnie na funkcję przeora w Gietrzwałdzie. Od tego momentu Gietrzwałd stał się moim oczkiem w głowie. Pełen energii ruszyłem do pracy. Mój brat ks. Kazimierz dostał wtedy pozwolenie i udał się do Kanady i USA gdzie organizował bankiety na 200-300 osób w celu głoszenia orędzia Gietrzwałdzkiego. Po jakimś czasie pojechałem tam by mu pomóc. Bardzo trudno było mówić o Gietrzwałdzie nie mając żadnych książeczek czy ulotek dlatego puszczaliśmy ludziom slajdy. Z czasem w Polsce zaczęliśmy drukować ulotki i wozić je za granicę. Nawiązaliśmy współpracę z radiem Chicago, które miało potężny wpływ na budzenie świadomości o Gietrzwałdzie. Udało się dzięki temu zebrać większość środków na budowę drogi krzyżowej w sanktuarium. Trudno byłoby nawet opisać ile życzliwych osób chcących pomóc udało mi się wtedy spotkać. Widziałem wtedy jak bardzo Boża Opatrzność czuwała nad tym dziełem. Trzeba było tylko głosić ludziom Pana Jezusa i mówić o objawieniach Matki Bożej. Następnie zostałem wybrany wizytatorem prowincji, będąc jednocześnie przeorem w Krakowie. Po trzech latach znów trafiłem do Gietrzwałdu na 9 lat. Dalej byłem w Rąpinie i w końcu do dziś rezyduję we Mstowie. Wspominając to wszystko dziękuję Bogu za dar życia i powołania.
Każda historia powołania jest nieco inna. Łączy je jedno – Bóg i jego zawołanie. Dziękuję księdzu Janowi za podzielenie się wspomnieniami z życia. Może pomogą one jakiemuś młodemu sercu zdecydować się na odpowiedź Bożemu wezwaniu. Życzę dużo zdrowia i radości w dawaniu siebie drugiemu człowiekowi.
Rafał Przestrzelski CRL